2012-12-12
blogBackground

Chile - Spokój ducha


Kilka kilometrów po przekroczeniu granicy boliwijskiej wjechaliśmy na drogę asfaltową. Strasznie się zdziwiliśmy i ucieszyliśmy, przecież już tak długo nie jeździliśmy po gładkiej drodze. Z początku jechaliśmy 50km/h bo trochę baliśmy się prędkości. Ale po kilku minutach Stefan wrócił do rzeczywistości i podciągnął do stówki. Do San Pedro de Atacama mięliśmy 50km. Droga z około 4600m npm zjeżdżała do 2400m npm. Pierwszysm zaskoczeniem były przygotowane na poboczach pasy do awaryjnego hamowania dla ciężarówek. Pierwszy raz widzimy takie coś na tym kontynencie. To jeszcze bardziej wzbudziło w nas ciekawość, jakie jest Chile? Przejście graniczne z Chile znajduje się tuż przed miastem San Pedro de Atacama. Temperatura drastycznie wzrosła do 30 stopni. Po raz pierwszy tak dokładnie kontrolowano nas na granicy. Musieliśmy ściągnąć wszystkie kufry i torby i prześwietlić je. Zajęło nam to przeszło godzinę. Cali spoceni i zgrzani dotarliśmy do centrum. Najtańszy kamping kosztował 8 dolarów za osobę, że co? To przecież drożej niż w Europie. Nie mogliśmy uwierzyć. Ale cóż nam innego zostało. Musieliśmy jakoś się ogarnąć po ciężkiej drodze przez Boliwię.

Jeszcze w Boliwii spotkaliśmy grupkę Brazylijczyków, oni jechali w przeciwnym kierunku. Spotkaliśmy ich tu w San Pedro, pośmigaliśmy na motorach razem i skoczyliśmy na piwko kilka razy. Zobaczyliśmy spektakularny zachód słońca nad Valle de la Luna, księżycową doliną.

Zwiedziliśmy miasteczko i przecieraliśmy oczy ze zdziwienia na widok cen. Potem dowiedzieliśmy się że to ponoć najdroższe miasto w Chile. Postanowiliśmy uciec stąd jak najszybciej. Ale ala znowu złapała jakiegoś bakcyla i 2 dni spędziła w toalecie. A przy tak wysokiej temperaturz łatwo się odwodnić wiec musiałem jej pilnować żeby dużo piła.

Wraz z naszymi znajomymi z Brazyli pojechaliśmy do Calama. Gdy tak sobie wszyscy śmigaliśmy stówką, nagle prowadzący zjechał na pobocze. Pomyśleliśmy, że pewnie za potrzebą, ale on podchodzi do nas i wskazuje na kufer. I omal zawału nie dostaliśmy widząc jak ten zwisa i ledwo się trzyma motora. Dzięki Bogu to zauważył, bo jakbyśmy zgubili kufer przy tej prędkości to nic by z niego nie zostało. W Calamie chcieliśmy zobaczyć największą kopalnie miedzi na świecie Chuquicamata. To kilometrowej głębokości dziura w ziemi. Robi wrażenie.

Co nas jednak najbardziej zdziwiło to fakt że cała wycieczka autokarowa była całkiem za darmo. A do tego każdy zwiedzający musiał dostosować się do wymogów bezpieczeństwa kopalni. Wow, jak w Europie. Po niedawnej wycieczce do kopalni srebra w boliwijskim Potosi, był to dla nas wielki szok. Aż trudno nam było uwierzyć w tak skrajne podejście do bezpieczeństwa w kopalniach, w zasadzie położonych o rzut kamieniem od siebie.

W Calama zabawiliśmy kilka dni. Nadal ciężko znosiliśmy upał pustynny. Wieczorami robiliśmy grilla i dokarmialiśmy okoliczne psiaki. Stefan zrobił tu serwis motocykla, wymienił olej w silniku, ustawił zawory i znowu bawił się w rzeźbiarza poxiliną. Posklejał jakąś część, z której mięliśmy wyciek paliwa. Tu też pierwszy raz odwiedziliśmy supermarket, zupełnie jak Tesco. Cieszyliśmy się jak dzieci, że wszystko tu jest tak łatwo dostępne i proste. Za radą naszych brazylijskich kumpli zakupiliśmy najtańszą wersję nawigacji. Gdy usłyszeliśmy że Santiago de Chile liczy sobie 7 milionów mieszkańców, to się wystraszyliśmy. My myśleliśmy, że Lima (2,5 miliona ludzi) jest duża. A nie bardzo chcieliśmy się zgubić w tym upale w tak wielkim mieście. Poza tym to dopiero początek wielkich miast. W Argentynie i Brazylii stolice liczą sobie po kilkanaście milionów. W tej sytuacji nawigacja może nam wiele ułatwić. Oczywiście map się nie pozbyliśmy.

Zmieniliśmy również sposób odżywiania. Zaczęliśmy sami gotować, aby zaoszczędzić trochę, bo stołowanie się w barach zrobiło się znacznie droższe niż w Boliwii. Opuszczając Calamę, aby uniknąć upału wstaliśmy wcześnie i rozpoczęliśmy pakowanie. Gdy już wszystko było gotowe pojechaliśmy nad ocean.

Ależ fajowo było zobaczyć białe fale, poczuć odświeżającą bryzę wody i zapach soli. Tego nam brakowało. Postanowiliśmy jechać dalej na południe wzdłuż wybrzeża. Drogi były dobrej jakości, znaki, kierunkowskazy wszędzie, uprzejmi kierowcy. Trochę czuliśmy się nieswojo. A gdy tylko Stefan wjechał pod prąd wszyscy kierowcy dawali mu sygnały ze źle jedzie. Teraz to będziemy musieli się bardziej pilnować z przestrzeganiem prawa. To nie Boliwia, gdzie każdy robi co chce na drodze. Po zakupie kurczaka z rożna w supermarkecie, oddaliliśmy się od miasta i szukaliśmy spokojnego miejsca nad oceanem. Słyszeliśmy, że Chile jest jednym z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Południowej wiec postanowiliśmy spać na dziko.

Stara droga wzdłuż brzegu, którą mięliśmy zaznaczoną na mapie już nie istniała. W pewnym momencie wielkie osuwisko zmiotło drogę wprost do oceanu i dalej nie było przejazdu. Tu właśnie rozbiliśmy nasz pierwszy dziki obóz w Chile. Spaliśmy pod gołym niebem, lekki wiaterek niósł zapach wody, światełka Antofagasty migały w oddali, a my wpatrywaliśmy się w gwieździste niebo. Tak też spędziliśmy kolejne dni. Jadąc dalej na południe, spaliśmy na plażach a prysznic braliśmy na stacjach benzynowych. Posuwaliśmy się powoli, po 200-300km dziennie. Delektowaliśmy się spokojem, szumem fal i wolnością.

Na ostatni nocleg wybraliśmy sobie bardzo piaszczystą plażę, chcieliśmy również pierwszy raz zażyć kąpieli w oceanie. Mięliśmy dodatkową butelkę wody mineralnej gazowanej (bo była tańsza) żeby się potem spłukać z soli. Było jeszcze stosunkowo wcześnie gdy zaczęliśmy szukać idealnego miejsca. Aby dojechać do samej plaży trzeba było zjechać ze stromej górki. Zjechać to nic, gorzej będzie z powrotem na nią wjechać, szczególnie że piasek był grząski. Ale Stefan wypatrzył łagodniejszy zjazd. Zaczęłam schodzić pieszo w dół, gdy zorientowałam się że piach w tym miejscu jest szczególnie grząski i gdy miałam mu krzyknąć aby nie zjeżdżał on był już w połowie drogi. Patrzyłam tylko jak koła motoru grzęzną, a Stefan z nadzieją, posuwał się w dół i myślał że uda się przjechać. Gdy stanął tylne koło było zakopane po samą oś. Patrząc na to pomyślałam, że nigdy stąd nie wyjedziemy. Nikogo w koło, żeby pomógł.

No cóż, nici z opalania i leżenia na plaży. Zrzuciliśmy ubrania, ściągnęliśmy kufry i cały bagaż i zaczęliśmy akcję ratunkową naszej maszyny. Szło bardzo powoli, motor był tak głęboko zakopany że stał bez bocznej stopki. Przewracaliśmy go na bok aby odkopać koła, potem stawialiśmy go do pionu. Stefan ruszał ja pchałam, a spod koła leciały tumany kurzu i piachu. Aż mi w zębach zgrzytało. Na początku tak szło, ale gdy piach się zrobił zupełnie sypki nic to nie dawało. Koło mieliło piach i ani centymetra się nie przesuwało do przodu. Zdesperowani poszliśmy poszukać jakiś śmieci na plażę, czegokolwiek co pomogłoby nam wydostać się stąd. Stefan znalazł dwa kije, ja dwie stalowe siatki, kawał starej grubej liny i dużą cegłę. Przystąpiliśmy do operacji. Przewracaliśmy maszynę, podkładaliśmy wszystko co mieliśmy, stawialiśmy, Stefan ruszał, a ja tym razem ciągnęłam z przodu. I tak chyba ze sto razy. Do ciągnięcia użyłam pasa do mocowania kufra, który urwał się kilka razy w trakcie, a ja wyrżnęłam kilka spektakularnych ent. Stefan śmiał się do łez. Gdy słońce zaszło postanowiliśmy przestać na dziś.

Skurzeni, spoceni i brudni ruszyliśmy biegiem do oceanu. I równie szybko z niego wybiegliśmy, gdy okazało się że woda wykręca kości w stopach. Ale zimna. Ja od razu zdecydowałam że się poddaję i nie wchodzę. Stefan trochę łamał się z myślą, ale fale były wielkie i piaszczyste, więc i tak wyszedłby oblepiony piaskiem. Kąpiel w oceanie odłożyliśmy na inny raz. Umyliśmy się tylko trochę wodą mineralną i chusteczkami wilgotnymi. I tak jutro znowu czeka nas kopanie. Rano po śniadaniu rozpoczęliśmy walkę z piachem. Musieliśmy stąd wyjechać dziś bo jutro Wigilia, musieliśmy zdążyć. Po kolejnych 3 godzinach udało nam się pokonać największą stromiznę i dotrzeć na utwardzoną drogę. Ależ była radość. Zapakowaliśmy się, resztkami taśmy przywiązaliśmy zepsuty kufer i ruszyliśmy do La Serena.

Zupełnym przypadkiem znaleźliśmy mały kamping i z ulgą odetchnęliśmy. Wigilię spędziliśmy w cieniu parasola przeciwsłonecznego, zajadając się smażonym łososiem i krewetkami. Na deser rolada czekoladowa z kawą. Z żalem rozpamiętywaliśmy pyszne potrawy Wigilijne. Dziwnie czuliśmy się świętując Boże Narodzenie w upale. W ogóle nie czuliśmy atmosfery świąt.

Kolejne dni świąt spędziliśmy bardzo pracowicie. Wypraliśmy po raz pierwszy nasze kombinezony motocyklowe, kaski, buty, Stefan umył motor, posprzątaliśmy w kufrach. I któregoś dnia Stefan postanowił wyprostować lewy kufer, bo się trochę pokrzywił jeszcze w Boliwii. Poprosił abym mu pomogła. On uderzy młotkiem w deszczułkę, którą ja mam trzymać. "Ok, ale nie uderz mi w palec" powiedziałam. A już sekundę później biegałam i wrzeszczałam z bólu. Wystraszony Stefan mnie gonił i próbował uspokoić. Taki ból przeszył moją rękę że aż wszystkie palce mnie bolały. W końcu mi trochę przeszło. Paznokieć i tak będzie siny.

Wypoczęci, ogarnięci i czyści. Wyglądaliśmy jakbyśmy dopiero co zaczęli naszą wyprawę, gdy ruszaliśmy do Valparaiso. Po raz pierwszy w Ameryce Południowej musieliśmy zapłacić za przejazd drogą, właściwie to autostradą. Bardzo się zdziwiliśmy. Ale z łatwością pokonaliśmy ponad 500km. Po autostradzie szybko lecą kilometry. Nie było innej drogi, poza tym nasze opony mają kilka głębokich nacięć a chcielibyśmy jeszcze trochę na nich pojeździć. Także nie ciśniemy się specjalnie na off-road. W Valparaiso chcieliśmy spędzić Nowy Rok bo ponoć jest tu fajnie. Dopiero gdy dotarliśmy tu, okazało się, że Sylwester w Valparaiso to bardzo huczne wydarzenie i że nie łatwo znaleźć tu wolne miejsce w hostelu w tym czasie.

Ludzie normalnie z wielkim wyprzedzeniem rezerwują pokoje. Na szczęście nam się udało, bo ktoś zrezygnował. Uratowani. Faktycznie Sylwester był wielki. Setki ludzi na ulicach urządzało pikniki gdzie popadnie, na drogach, na schodach, na chodnikach i deptakach. Jedli, pili, dyskutowali i śpiewali. Całe rodziny celebrowały nadchodzący Nowy Rok. Punktem kulminacyjnym był pół godzinny pokaz sztucznych ogni tuż po północy w osiemnastu punktach wzdłuż całej zatoki. Fenomenalny widok. W centrum odbywały się koncerty, imprezy. Tysiące bawiących się ludzi. Co chwile tłum z dumą wykrzykiwały "viva Chile". Gdy wracaliśmy musieliśmy przedzierać się przez stosy pozostawionych przez imprezowiczów śmieci. Na szczęście następnego ranka wszyscy tłumnie rzucili się do zbiorowego sprzątania ulic, aby doprowadzić miasto do porządku.

Chile słynie z produkcji wyśmienitych win. Niestety nie jesteśmy koneserami tego typu trunków, wiec nie możemy potwierdzić tej oceny, ale faktycznie gdy jedzie się przez centralne Chile większą część krajobrazu zajmują winnice. Większość z nich organizuje degustacje win. Santiago de Chile to stolica. Liczy ponad 7 milionów mieszkańców. Jest wielkim i wspaniałym miastem. Bardzo przypadło nam do gustu. Nowoczesne i dobrze przemyślane, pomimo wielkiego ruchu ulicznego, nie staliśmy w korkach. Do Santiago przyjechaliśmy z powodu naszego kufra i prujących się spodni motocyklowych. Po spędzeniu całego popołudnia w salonie, poproszono nas abyśmy przyjechali następnego dnia.

Tak też zrobiliśmy i po kolejnych godzinach oczekiwań dostaliśmy nowiutki prawy kufer. Ale piękny. Potem sprawa spodni, odsyłali nas od salonu do salonu, aż w końcu zechcieliśmy rozmawiać z szefem i ten bez problemu wymienił Stefana spodnie na nowe. Mojego rozmiaru niestety nie miał. Zmarnowaliśmy kolejny cały dzień biegając po salonach BMW, ale przynajmniej wszystko załatwiliśmy pozytywnie. W hostelu spaliśmy w 6-o osobowym pokoju i ciągle nas ktoś budził. A do tego gdy wyjeżdżaliśmy zauważyłam małe swędzące kropki na ciele. Pomyślałam że to jakieś uczulenie i nie zawracałam sobie tym głowy.

Droga do Argentyny wspinała się przez przełęcz na 3600m npm. Zrobiło się wspaniale chłodno, powróciły piękne widoki ostrych szczytów. Droga górska tym razem była asfaltowa i z przyjemnością kicaliśmy po serpentynach. Na granicy też nie czekaliśmy za długo, tylko 1,5h. To dotychczasowy rekord. Niestety tuż za granicą coś się stało z motorem, ale o tym w następnym blogu.

blogBackground
Copyright © 2wheels2people.pl, Tarnowskie Góry 2012/2013r. (Code->kkamikaze)