... Autobusem przez kontynent
Pożegnaliśmy się z naszą maszyną w porcie. Od teraz musieliśmy sobie radzić sami. Musieliśmy zmienić nastawienie i uzbroić się w cierpliwość. Podróżowanie autobusami to w brew pozorom nie taka łatwa sprawa.
Naszym kolejnym celem była Punta del Este - znany turystyczny kurort na wybrzeżu Atlantyku. Raniutko spakowaliśmy się i pojechaliśmy miejskim autobusem na dworzec autokarowy - terminal. No i od samego początku musieliśmy poddać próbie naszą cierpliwość, bo autokar do Punta del Este właśnie odjeżdżał gdy my kupowaliśmy bilety w okienku. No to mamy godzinę w plecy, bo następny jedzie za godzinę.
W końcu przyjechał nasz autobus i szczęśliwi wsiedliśmy. No i tak tłukliśmy się około 200km chyba z 5h. Bus co chwila zatrzymywał się, co chwila ktoś wsiadał albo wysiadał albo wrzucał jakiś ładunek do luku bagażowego. Czysty koszmar, nikomu się tu nie spieszyło. W końcu zniecierpliwieni wysiedliśmy na dworcu Punta del Este. Wbrew ogólnej ocenie, że to kurort tylko dla bogaczy, pełen rozwydrzonej młodzieży, nam się tam podobało.
Pewnie dlatego, że byliśmy tam grubo po sezonie i rzadko w ogóle widzieliśmy jakiegoś turystę. Do tego hostel był całkiem przyjemny i stosunkowo tani. Punta del Este leży na takim cypelku otoczonym przez ocean. Kolejny dzień spędziliśmy spacerując po opustoszałej plaży, obserwując kilku zdesperowanych surferów.
Pogoda była idealna, słonecznie ale nie gorąco, wiał tylko dość silny wiatr. Wieczorem na ławce podziwialiśmy piękny zachód słońca, planując dalszą podróż. Chcieliśmy zwiedzić kolejne wioski na wybrzeżu Urugwaju, więc autokarem przedostaliśmy się do większego miasta Rocha. Potem już miejskim autobusem do La Paloma. Tu to zupełnie nikogo nie było. W informacji pani powiedziała nam że teraz po sezonie wszystko jest pozamykane. Jedyny hostel jaki znaleźliśmy był drogi i do tego miał osobne pokoje dla chłopaków i dziewczyn...
Wow, poczuliśmy się trochę jak w podstawówce. Zdecydowaliśmy, że to nie ma sensu. Zrobiliśmy tylko tur do latarni morskiej i wróciliśmy do Rocha. Zastanawialiśmy się, czy nie pojechać do innej nadbrzeżnej wioski, ale stwierdziliśmy, że to mija się z celem. Pewnie i tak wszystko było pozamykane. Pojechaliśmy więc wieczornym autobusem do Chuy, przy brazylijskiej granicy.
Już w nocy znaleźliśmy hotel w trochę podejrzanej dzielnicy, ale to ponoć jedyny. Walnęliśmy się do wyrka, ucieszeni że już nie musimy siedzieć w busie. Nazajutrz z rana poszliśmy na dworzec autobusowy zrobić rekonesans. Również musieliśmy znaleźć przejście graniczne Urugwaju i podbić pieczątki, że opuszczamy kraj. Granice tu z Ameryce Południowej wyglądają zupełnie inaczej niż te które mięliśmy w Europie jeszcze kilka lat temu. Jako turysta, sam musisz szukać urzędów celnych - Migracion i Aduana - i starać się o pieczątkę w paszporcie. Tu nikt cię nie będzie ścigał żeby sprawdzić twój paszport. Ale jak wjedziesz do kraju bez pieczątki, czyli nielegalnie i coś się stanie, to masz przerąbane. No więc zaserwowaliśmy sobie godzinny spacer na przejście graniczne Urugwaju po pieczątki. Na szczęście jadąc do Pelotas już w Brazyli, autokar zatrzymał się na granicy i oszczędził nam kłopotu, po brazylijskiej stronie.
W Pelotas mięliśmy przesiadkę do Porto Alegre. I w prawdzie bilet był strasznie drogi, ale autokar mięliśmy wypasiony. Nawet internet był. Do Porto Alegre znowu dotarliśmy bardzo późno i od razu przeżyliśmy szok cenowy. Za noc w drugorzędnym hotelu pan zażyczył sobie 60 dolców. Stefan trochę się z nim targował i zszedł do 50. To było straszne. Do tego jeszcze na dworcu kupowaliśmy bilet do Foz do Iguasu na następny dzień, pani w okienku była tak niemiła że gdybym umiała po portugalsku to bym jej nagadała. W końcu z łaską jakiś chłopak sprzedał nam te bilety. Co za rozczarowanie, wszyscy mówili nam że ludzie w Brazylii są tacy mili i uprzejmi... W hotelu od razu rozpłaszczyliśmy się i wzięliśmy prysznic. Potem odkryliśmy że w lodówce są napoje, wiec się poczęstowaliśmy. W końcu płacimy te 50 dolców, wiec nam się należy. Następnego dnia rano, opuszczając hotel, recepcjonista coś nas pytał "agua, cola?" ale nie zrozumieliśmy więc wyszliśmy. Dopiero gdy już jechaliśmy autokarem wpadłam na to, że on chyba nas pytał czy piliśmy coś z lodówki, żeby zapłacić. Hmm, my wypiliśmy wszystko myśląc że to już było wliczone w cenę. Zresztą nic nigdzie nie pisało, że za to trzeba dodatkowo płacić.
Autokar do Foz do Iguazu jechał 20h. Już wcześniej znalazłam namiary na tani hostel z kampingiem, wiec postanowiliśmy to sprawdzić. I faktycznie trafiliśmy bezbłędnie z opisem ze strony internetowej hostelu. Byliśmy wykończeni, do tego niemiłosierny upał. Na szczęście obsługa hostelu była przemiła, wszyscy mówili po angielsku. Dogadaliśmy się co do ceny i wynajęliśmy namiot wraz z kocami i materacami. Ale fajowo i do tego całkiem tanio, jak na Brazylię. Resztę tego dnia spędziliśmy na leniuchowaniu i aklimatyzacji. Następnego ranka pojechaliśmy zobaczyć te sławne wodospady Iguazu od brazylijskiej stronie.
Wodospady Iguazu położone są na granicy Brazylii i Argentyny, a tuż nieopodal jest położony również Paragwaj. Do tego nasz hostel znajdował się w tym super miejscu, z którego można było dojechać we wszystkie atrakcje turystyczne tanimi autobusami miejskimi. Wstęp do parku nie był tani, 17 dolców za osobę. Darmowy autobus zawiózł nas w głąb parku. Tam specjalnie przygotowanymi kładkami można było dostać się w kilka punktów widokowych. Jeden z tych pomostów prowadził bardzo blisko Garganta del Diablo (gardziel diabła). Woda rozpryskiwała się tam tak bardzo, że tworzyła mżawkę, przez którą byliśmy cali mokrzy.
Widok był naprawdę niesamowity. Woda załamywała się na krawędzi i z hukiem wpadała w pienistą nicość. Wodospady ciągnęły się na wielkim półkolu, w niektórych miejscach tworząc kaskady. A w koło gęsta dżungla z rozmaitą fauną. Nie dziwimy się że jest to jeden z siedmiu cudów świata.
Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy zobaczyć Parque das Aves, schronisko dla dzikich zwierząt, głównie ptaków. Są to zwierzęta pochodzące z nielegalnego przemytu lub przechwycone z nielegalnego handlu. Tutaj również rozmnaża się zagrożone gatunki i przywraca je naturze. Widzieliśmy całe mnóstwo różnych egzotycznych ptaków.
Najbardziej nam przypadły do gustu tukany z ich wielgaśnymi dziobami. Późnym popołudniem ściągnęliśmy do hostelu. To był bardzo owocny dzień. Następnego dnia rozpętała się burza tropikalna, wiec mieliśmy pretekst do całodniowego relaksu. Mankamentem tego klimatu są wszelakiego rodzaju insekty gryzące. Głównie mam na myśli komary i muszki. Są one dla nas stosunkowo toksyczne, po każdym ugryzieniu rośnie wielgaśna buła i swędzi niemiłosiernie. Raz komar ugryzł mnie w czoło i wyglądałam jakby mi róg wyrastał. Na szczęście na drugi dzień opuchlizna schodzi.
Kolejnego dnia, wypoczęci pojechaliśmy zobaczyć największą konstrukcję XXw. - Zaporę Itaipu. Długa na 8km tama na Rzece Parana, jest drugą co do wielkości tamą na świecie. Położona jest na granicy Brazylii i Paragwaju i jest ona ich wspólnym dziełem. Wytwarza prąd dla 2,5 miliona domostw. Zapora wytwarza tak wielką ilość energii, że od momentu jej uruchomienia, zaistniały dwie poważne usterki linii przesyłowych. Wszyscy chwalą ją i pokazuję jej tylko dobre strony. Nikt już nie wspomni ile obszaru zostało zalane przez zbiornik który powstał po wybudowaniu zapory.
Po zwiedzeniu zapory wybraliśmy się do Paragwaju, do Ciudad Del Este. Miejsce to ma sławę największej strefy bezcłowej Ameryki Południowej. Kupisz tu do słownie wszystko. Dla Brazylijczyków to faktycznie wszystko jest tanie, bo w Brazylii mają bardzo wysokie podatki na wszelaką elektronikę. Ale dla nas Europejczyków, ceny są minimalnie niższe, a ryzyko zbyt duże żeby kupować tu drogi sprzęt, bez gwarancji. Udaliśmy się na dworzec autokarowy i kupiliśmy bilet aż do Santa Cruz w Boliwii. Czas podróży miał być koło 18h. Trochę nam się to wydało krótko, ale nie chcieliśmy nawet pytać.
Kolej na drugą część Wodospadów Iguazu, tym razem po stronie Argentyny. Wzięliśmy zorganizowaną wycieczkę, bo cena była niewiele wyższa a oszczędziło nam to dużo czasu i kłopotu. Po drodze odwiedziliśmy miejsce gdzie zbiegają się trzy granice (Brazylia, Argentyna, Paragwaj) i łączą dwie wielkie rzeki Iguazu i Parana.
Wodospady Iguazu po stonie Argentyny są bardziej dostępne. Aby je zobaczyć trzeba poświęcić cały dzień. Po parku można poruszać się darmowym pociągiem lub pieszo. Specjalnie przygotowane pomosty prowadzą do wielu punktów widokowych. Niektóre kładki prowadzą na samą krawędź wodospadu. Z tej strony wrażenia są większe bo podchodzi się bliżej gardzieli diabła.
Również w cenie biletu jest krótka przeprawa łodzią na wyspę San Martin po środku rzeki, z której można podziwiać panoramiczny widok na wodospady. Wszędzie w Parku Narodowym Iguazu można spotkać szopy, takie podobne do szopów praczy. Jeden nawet wywęszył coś u Stefana w plecaku i chciał wygryźć dziurę.
Czas rozstać się z naszym wynajętym namiotkiem. Spakowaliśmy się do naszej nowo nabytej torby na dwóch kółkach... i ruszyliśmy do Ciudad del Este, skąd mieliśmy autobus do Santa Cruz w Boliwii. Pieczątki w paszportach załatwiliśmy dzień wcześniej, aby zaoszczędzić na czasie. Autobus odjechał pół godziny spóźniony. Do tego tuż przed Asuncion (stolica Paragwaju) utknęliśmy w potwornym korku na 2h. Potem okazało się że w Asuncion mamy przesiadkę. Gdy podjechał nasz bus to struchleliśmy, cały poobdzierany, brudny, bez klimy. A my mięliśmy spędzić w nim 18h. Siedzenia były brudne i zarwane.
No cóż pomyśleliśmy, musimy to jakoś przeżyć. Potem okazało się że jeszcze raz zmieniamy autobus, tylko na nieco lepszy. I znowu 40 min czekania na nie wiadomo co. W końcu późnym wieczorem ruszyliśmy. Gdy już nam się udało zasnąć, ktoś nas obudził i kazał wyjść z autobusu. To była granica Paragwaju. Tu spędziliśmy godzinkę, pieczątki w paszporty i pierwsze trzepanie autokaru przez policję i wojsko. Na dworze zrobiło się strasznie zimno. W autokarze też. Ubraliśmy wszystkie ciepłe rzeczy jakie mieliśmy, nawet czapki. Do tego zaczął się konkretny off-road.
Nasz autobus raczej nie miał sprawnego zawieszenia bo podskakiwaliśmy jak piłeczki. Stefan poczuł się jak w kołysce i spał jak zabity. Ja miałam z tym problem, ale w końcu zmęczenie wzięło górę i też zasnęłam. Obudził nas brak tlenu. Po kilku godzinach jazdy po bezdrożach do autobusu dostało się mnóstwo kurzu i pyłu, które skutecznie uniemożliwiały oddychanie. Dosłownie się dusiliśmy. Dobrze, że robiło się jasno i inni pasażerowie też się budzili i otwierali okna. W nosach mięliśmy dosłownie błoto. Zaczęło robić się coraz cieplej i zaczęły się kolejne kontrole. Co kilka godzin policja lub wojsko zatrzymywało nas na trzepanie. Sprawdzali wszystkie bagaże, cały autobus, nawet psy węszyły za przemytem. I nic. Zatrzymywali nas tak z 5 czy 6 razy. Już w Boliwii, kilka godzin jazdy przed Santa Cruz, kolejny postój.
Na kontrole wezwano pewną parę, musieli pokazać swoje torby. Potem podręczne w środku, w końcu policjant poprosił faceta żeby opróżnił kieszenie i się zaczęło. Wyciągnął podejrzane czarne pakunki. Kazano nam wysiąść i dokładnie trzepali znowu wszystko. Prócz tej pary znaleźli jeszcze u starszej pani w pieluchach dla dziecka jakieś tabletki. Potem spisywali raporty, zeznania itd. Zrobiło się już ciemno gdy ruszyliśmy dalej. Do Santa Cruz dojechaliśmy około 22:00.
Wykończeni 32h podróżą poszliśmy do pierwszego hotelu i po dokładnej kąpieli udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia popołudniu mięliśmy następny autokar nocny do La Paz. Oczywiście też wyruszył spóźniony i jechał kilka godzin dłużej niż nam powiedziano. Zaczynaliśmy się już do tego przyzwyczajać.
Ciekawi byliśmy jak nasze organizmy zniosą tą wysokość 3600m npm, bo w końcu wjechaliśmy tu ze 100m npm. Odwiedziliśmy znany nam hostel. Pierwsze dwa dni chodziliśmy do tyłu. Spać nie mogliśmy, głowy nas bolały i jeść też nam się nie chciało. Potem powoli zaczynaliśmy się przyzwyczajać i apetyt nam się poprawił. Chodziliśmy na pizze do naszej ulubionej pizzerii. Ponownie eksplorowaliśmy uliczki La Paz.
Tym razem mogliśmy sobie pozwolić i kupić parę rzeczy z wełny z alpaki czy lamy. Kilka dni spędziliśmy na zakupach. Fajnie było po prawie roku kupić sobie coś nowego do ubrania. Głównie z powodu zakupów przejechaliśmy nieomal cały kontynent wszerz. Gdy byliśmy tu pierwszy raz Stefan obiecał, że wrócimy tu na zakupy przed powrotem do domu. Bilety autokarowe staramy się kupować z wyprzedzeniem aby zarezerwować miejsca z przodu. Luksusowe autobusy mają po 3 fotele w rzędzie i fotele rozkładają się prawie jak łóżka. Natomiast przedział bagażowy zajmuje cały spód autokaru, po to aby miejscowi mogli przewieźć swoje wyroby na handel.
Ostatnia pizza, pakowanie i droga powrotna do Santa Cruz. Tym razem zatrzymaliśmy się tu na dłużej, aby trochę zobaczyć to miasto. Ponoć Santa Cruz jest bardziej brazylijskie niż boliwijskie, i faktycznie tak było. Ludzie są tu zupełnie inni, inaczej się ubierają i zachowują. W La Paz i w górach większość ludzi chodzi ubrana w swoje tradycyjne stroje, kobiety mają długie czarne włosy uplecione w dwa warkocze i kapelusze. Tu zaś większość kobiet ubiera się normalnie. Ludzie są bardziej otwarci, widać że mają więcej pieniędzy.
Jesienią jest tam około 33 stopni i bardzo wilgotno. Nawet nie chcemy wiedzieć jak tu jest latem. Aby się schłodzić, zajadaliśmy się lodami. Byliśmy nawet w kinie, które było wypełnione po brzegi. Ogólnie byczyliśmy się i odpoczywaliśmy. Nocnym, wypasionym autokarem pojechaliśmy do Puerto Quijarro, gdzie mięliśmy przekroczyć granicę do Brazylii. Granicę boliwijską otwierano o 8:00 rano. Musieliśmy godzinę czekać. W końcu dostaliśmy pieczątki i przekroczyliśmy most do urzędu celnego Brazylii.
Ustawiliśmy się w kolejce. Po około godzinie czekania jeden z urzędników wyszedł i oznajmił, że system komputerowy nie działa i trzeba czekać. Przepuszczał tylko Brazylijczyków. Po kolejnej godzinie znowu wyszedł i obwieścił, że system będzie sprawny dopiero w niedzielę - za 2 dni. "Że co? Ale jak to?" Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Podeszłam do niego wyjaśnić, że mamy zarezerwowany hotel w Rio de Janeiro i że mamy samolot za kilka dni, żeby mi tylko dał pieczątkę w paszport. On na to, że nie może i nic nie da się zrobić. Rozwścieczona prosiła, groziłam i nic.
Powiedział, że możemy wrócić do Santa Cruz i polecieć samolotem do Brazylii. To nie wchodziło w grę. Nie chcieliśmy się wracać. Zrezygnowani wzięliśmy bagaże i postanowiliśmy poczekać do niedzieli. Gdy już odeszliśmy kilkaset metrów, poprosiłam Stefana żeby wrócił na granicę i zapytał o której godzinie otwierają granicę w niedzielę. Siedziałam tam i czekałam zrezygnowana. A Stefana nie było, aż zaczęłam się martwić. W końcu się zjawił i mówi: "nie uwierzysz...", myślałam co jeszcze gorszego może się nam przytrafić, a on: "mamy pieczątki, możemy przejść". Ależ się ucieszyłam, czułam się jakbym wygrała w totka. Tyłem przeszliśmy przez granicę, aby stojący tłum nas nie widział.
Wzięliśmy mototaxi, motorki które wożą pasażerów i pojechaliśmy na terminal. Autokar to Campo Grande odjeżdżał za pół godziny. Wsiedliśmy do busu i zaskoczyło nas to, że wyjechał o czasie. Ale niespełna 15 min jazdy i zatrzymuje nas policja na kontrolę. Pierwsze co policjant podszedł do nas i zasypał nas pytaniami, ale był bardzo miły. Ponoć mają tu bardzo dużo przemytu z Boliwii i sprawdzają każdy autokar wiozący pasażerów z Boliwii. Nic nie znalazł, ale stresik zawsze jest. Do Campo Grande dotarliśmy wieczorem i od razu zakupiliśmy bilet do Rio na następny dzień. Znaleźliśmy jedyny hotel w okolicy i wskoczyliśmy do wyrek. Następnego ranka potuptaliśmy z powrotem na dworzec.
Autokar do Rio jechał 22h. Jakieś pół godziny przed Rio jakaś babka źle się poczuła i musieliśmy się zatrzymać przy pogotowiu ratunkowym na autostradzie. Po 40 minutach w końcu ruszyliśmy. Zdziwieni byliśmy widząc paskudne slamsy na przedmieściach Rio. Na dworcu szybko znaleźliśmy autobus miejski do dzielnicy gdzie miał być nasz hotel. Autobusy miejskie rządzą się tu własnymi prawami i urządzają sobie tu jakby wyścigi. Podczas naszej pierwszej przejażdżki przeżyliśmy szok. Kierowca tak pędził, że musieliśmy szukać bagaży bo kulały się po całym autobusie. Musiałam się trzymać dwoma rękami żeby nie zlecieć z siedzenia. Masakra!!! Nasz hotel znajduje się na górce, wiedzieliśmy to i nastawiliśmy się na marsz pod górę. Po pół godziny wdrapywania się znaleźliśmy nasz adres. Dzwonimy dzwonkiem przy bramie i nic. Dalej dzwonimy, nadal nic.
Zaniepokoiliśmy się, bo nawet nie było tu napisu, że to hotel. Zagadaliśmy więc sąsiada który grillował z rodziną na tarasie. On mówi, że nie wie że tu jest hotel. Poprosiliśmy go aby zadzwonił na numer telefonu hotelu, ale nikt nie odpowiadał. Poczęstował nas mięskiem i nadal starał się coś zrobić. Po jakiejś pół godziny, zrezygnowani postanowiliśmy iść poszukać innego hotelu, ale akurat podjechała taksówka. Dwóch chłopaków wysiadło z niej i spytali czy my do hotelu. No tak, odparliśmy wkurzeni. Oni to tylko goście z hotelu, ale nas wpuścili. Czekaliśmy więc tak, aż do późnego wieczoru, gdy właścicielka się łaskawie zjawiła. Porządnie ją ochrzaniłam, powiedziałam że nasępnego dnia szukam nowego hotelu. Przepraszała nas i powiedziała że możemy zostać tą noc za darmo. Do tego musieliśmy czekać na nasz pokój, aż go posprząta. Koszmar!!!
Wykończeni w końcu wzięliśmy prysznic i poszliśmy spać. Następnego dnia obudził nas straszny deszcz. Cały dzień tak miało być więc postanowiliśmy przeleniuchować go w hotelu. Plan na kolejny dzień był dość napięty. Najpierw przeszliśmy całą plażą wzdłuż Copacabana, odnaleźliśmy punkt informacji turystycznej. Tu zaopatrzyliśmy się w mapki i małe przewodniki. Potem weszliśmy na twierdzę na wzgórzu Leme.
Wspaniały widok rozpościerał się z góry na całe Rio i na plaże Copacabana. Już po zmroku dotarliśmy z powrotem do hotelu. Kolejny dzień był równie wspaniały, zwiedziliśmy centrum Rio de Janeiro, byliśmy na koncercie harfowym w przepięknym pałacu kultury, gdzie starą windę nadal obsługiwała pani do tego wykwalifikowana. Widzieliśmy również niesamowitą konstrukcję Katedry Metropilitana w kształcie stożka i wspaniały wiadukt pod kolejkę wąskotorową.
Wczesnym rankiem następnego dnia pojechaliśmy na wzgórze Corcovado aby zobaczyć sławną rzeźbę Christ Redeemer czyli Chrystusa Odkupiciela. Byliśmy tam jedni z pierwszych i musimy przyznać iż posąg Chrystusa zrobił na nas wielkie wrażenie. Jest naprawdę wielki i niesamowity. Stąd mogliśmy podziwiać widok na całe miasto. Dowiedzieliśmy się, że dłonie i twarz zostały wyrzeźbione przez Polaka i zostały uznane za majstersztyk.[jpg4717]
Potem wypożyczyliśmy rowery przy plaży Ipanema i zrobiliśmy sobie tur w koło jeziora Lagoa Rodrigo de Freitas. Pogoda nam dopisywała, delektowaliśmy się słońcem. Jeszcze przed zachodem zwiedziliśmy Twierdzę Copacabana. Wspaniały zachód słońca podziwialiśmy ze skał Pedra do Arpoador.
Rio bardzo nas zaskoczyło. Zupełnie inaczej sobie wyobrażaliśmy to miasto. Myśleliśmy, że jest bogate i czyste. Nie spodziewaliśmy się takiej ilości slamsów (faveli) i biedy. Ludzie śpiący na chodnikach to norma. Nieopodal naszego hotelu znajdował się posterunek wojskowy z żołnierzami uzbrojonymi po zęby. Okazało się, że w pobliskiej faveli niedawno rozbito kartel narkotykowy, a wojsko jest tu nadal aby pilnować porządku. Trochę nas to zaniepokoiło.
Kolejnego dnia wybraliśmy się kolejką linową na Pao de Acucar, czyli wzgórze cukrowe. Resztę dnia spędziliśmy na plaży Copacabana, jak na turystów przystało wynajęliśmy sobie leżaki i parasol. To się nazywa zakończenie wyprawy Ostatniego wieczoru usiedliśmy na wierzy naszego hotelu. Była sobota. Zewsząd dochodziły odgłosy muzyki, śmiechy i krzyki. Tak, to właśnie jest miasto szaleństw nocnych. Nas to jakoś nie porywało, woleliśmy siedzieć i podziwiać wspaniały widok miliona migających światełek. Prawie rok minął od momentu gdy po raz pierwszy postawiliśmy krok na tym kontynencie. Cóż to był za rok...
Lot z Rio do niemieckiego Frankfurtu trwał około 15h. Następnie nasi wspaniali znajomi Kirsten i Bruno odebrali nas z lotniska i pomogli nam wydostać motory z portu w Hamburgu. Dzięki ich uprzejmości mogliśmy zostać jedną noc u ich znajomych. Rano po przepakowaniu wsiedliśmy na nie do końca sprawną maszynę i już pod wieczór dotarliśmy cali i zdrowi do domu w Polsce.